piątek, 2 sierpnia 2013

Pożegnanie z Cobeous, powitanie Bretanii

Jedzenie
Od przyjazdu tutaj staram się przyzwyczaić do trybu 4 posiłki dziennie każdy po godzine minimum. Rano śniadanie jest dość normalne (choć nie wiem jak można pić herbate z miski) potem 13-14 jemy obiad i tu miałam okazję spróbować dość ciekawych rzeczy, które obiecałam sobie zapisać i może kiedyś odtworzyć.
Przykładowo: Zupa marchewkowa z mlekiem kokosowym, sałatka z ziemniakami i grapefruitem, zapiekanka z cukinią i kozim serem.
Po obiedzie około godziny 6 dzieci dostają gouto czyli podwieczorek. Chleb z kawałkiem czekolady…chleb z kostką czekolady…Zawsze ten chleb. Żaden posiłek nie obędzie się bez kawałka chleba. Zdążyłam się już do tego tak przywyknąć, że w restauracji, kiedy podali nam lody odruchowo zaczęłam szukać  kromki.
 Dziadkowie dość surowo przestrzegają etykiety przy stole co oczywiście odbija się na dzieciach. Louis nie ma łatwego życia i jego posiłek składał się z ciągłych upomnień. Urywaj kawałek chleba a nie gryź kromki ,nogi prosto, plecy prosto itd.. Zaczęło mi się go robić żal . Kiedy pewnego wieczoru ich babcia podała na kolację tosty z kawałkami Brie powiedziałam sobie, że wybuchnę śmiechem jeśli tylko zaczną jeść je nożem i widelcem. I tym razem się nie zawiodłam. Kiedy babcia po raz kolejny upomniała Louisa, że powinien kroić tosta nożem i widelcem poczułam się jak wschodniego pochodzenia barbarzyńca. Szlag by to trafił! Będę jeść tosta jak mi wygodnie a po wszystkim wrócę do mojej przyjemnie wilgotnej jaskini cała szczęśliwa.  Za to  po kolacji dziadek zawsze podaje sery. Absolutnie cudowne sery każdego rodzaju.  Razem z winem i kawałkiem bagietki…mmm yum!
Wracając pewnego wieczoru z Nerac na drodze do samochodu napotkaliśmy małe, czarne, turlające się…coś. W świetle księżyca wyglądało to jak jakiś gremlin, ale nie mogłam się oprzec pokusie wzięcia tego na ręce. Ostatecznie okazało się że był to mały ptaszek, który prawdopodobnie wypadł z gniazda. Chciałam go zanieść do trawy i zostawić ponieważ taka jest natura i nie ma co ratować małego ptaszka, który może nawet nie przeżyć nocy, jednak  C. chciała się zlitować i zabrać go do domu. I tak zostałam matką 4 dzieci w tym małego niemowlaka, który budził mnie w nocy przynajmniej 3 razy. Starałam się go nakarmić, ale wiedziałam już od początku że to raczej przegrana sprawa. Zajełam się jednak nim najlepiej jak umiałam . Dostał nawet swoje własne gniazdko z kartonu po Heinekenie. Wyglądało to dość komicznie kiedy leżąc na jednym boku wpatrywałam się w śpiący przy mnie 12-opak piwa.


Na następny dzień C. zabrała Zbyszka( tak go sobie nazwałąm) do weterynarza i wróciła z informacją ze ptaszek odleciał i pewnie już gdzieś wije gniazdko. R.I.P Zbyszku.

Nadszedł dzień wyjazdu C. i miałam zostać z dziećmi sama, następne 4 dni. Zaczęłam zauważać, że babcia zrobiła się nerwowa i zdecydowanie miała dość nas wszystkich. Nie obyło się bez małych nieporozumień. Nie będę udawać ze dzieci zawsze mnie słuchają i że wszystko idzie gładko i pięknie Nie idzie. Bywają dni naprawdę dla mnie trudne. Taki zdarzył się zaraz po wyjeździe C. Po raz kolejny zapomniałam  otworzyć okna o 7 rano i dostałam za to wykład od babci, potem próbując zagodnić trójkę do mycia zębów nie zauważyłam że w łazience zostawiły zaświecone światło i również zaraz  usłyszałam kilka zniecierpliwionych uwag , zamiatając sól, którą wysypał mały na podłogę złamałam miotłę… na koniec B. wjechał swoim małym rowerkiem w moją stopę i powiem tylko, że ból był odwrotnie proporcjonalny do wielkości „rowerka”. Następny dzień  również zaczął się od małej sprzeczki...według babci obudziłam dzieci za szybko a ogarniając ich ubrania nie zdążyłam na czas otworzyć okien. Brzmi cudownie? Powoli uczę się nie przejmować takimi rzeczami zwłaszcza, że dopóki nie spotyka dzieci żadna krzywda i bawią się dobrze w moim towarzystwie mogę uznać, że spełniam swoje obowiązki. 
Powrót
4 godziny w TGV z 3 dzieci. Tym razem trafiliśmy na wyjątkowo nudny przedział gdzie nie było żadnych dzieci więc moje stado postawiło sobie za cel zatłuc siebie nawzajem na śmierć. Normalnie bym na to pozwoliła, ale w około było za dużo świadków. Mały B. dostał histerii i musiałam z nim wychodzić przynajmniej 3 razy na 20 minut żeby się uspokoił. Skutek był taki że nakręcał się jeszcze bardziej a ja tylko wyobrażałam sobie Zawadzką która pojawia się na moim ramieniu jak swego rodzaju osobiste nemezis.

Dorota- Ola nie daj się ..on cię testuje
Ja- ..ale Dorota nie mogę znieść tego ciągłego darcia japy..może dam mu jednak tego trzeciego naleśnika?
Dorota-NIE to jest wojna! Nie możesz pokazać słabości!

Nie jestem pewna czy w rzeczywistości tak wyglądałyby  nasze rozmowy i czy to nie przypadkiem początek jakiejś schizofrenii , ale do diabła z tym! Nie dam się jakiemuś małemu smarkaczowi sterroryzować.  NI e zrozumcie mnie źle. Te dzieci potrafią być naprawdę słodkie, ale jesteśmy na etapie tzw. „ docierania się”.



Niespodzianka 24-27

Gdy przyjechałam  C. powitała mnie wiadomością, że remont w domu nadal nieskończony i że jutro jedziemy do jej koleżanki nad ocean. W normalnych okolicznościach byłabym cała szczęśliwa jednak wtedy myślałam żeby nagle zachorować na coś i móc zostać w Clamart.
 Nie dałam się jednak zmęczeniu i od rau zaczęłam się przepakowywać.  Podróż zajęła nam ok 4,5 h z Paryża do Bretanii a docelowo do miejscowości Trinité sur Mer. Carol zaprosiła nas do siebie na 4 dni i główną atrakcją miałą być należąca do niej żaglówka. Trochę wcześniej poczytałam o Bretanii i dowiedziałam się że niebez powodu właśnie tak się
nazywa. Ta część Francji jest bardzo podobna wyglądem do Wysp Brytyjskich jeżeli chodzi o klimat i przyrodę.
Kiedy zajechaliśmy pod dom Carol przekoanłam się że to samo odnosi się do charakteru zabudowań. Większość z domów ma jasne elewacjie (głównie białe) i szarą dachówkę. Wszystko to skłąda się w spójną całość i nadaje okolicy „morski klimat”. Trinité jest nie duże i typowo nastawione na właścicieli łódek i wszystkich pojazdów morskich. Ocean wchodzi w ląd dość daleko i tworzy zatoczki, które są użwane jak przydomowy parking przez mieszkańców nadbrzeżnych domków. Wygląda na to tak ze ktoś wychodzi ze swojego domu wsiada na łódź i omijając ruch uliczny płynie do głównego portu  ..na zakupy.  Jeżeli chodzi o samych mieszkańców/turystow to są to są to głównie bogaci 50 latkowie i ich …hm …koleżanki? Ten kto wierzy w różnice pokoleniową na pewno nie widział jak te Panie się dobrze dogadują ze starszymi kolegami…Pozostali to wielodzietne rodziny takie jak nasza, które przyjeżdżają na weekedny .
Po przyjeździe wybraliśmy się od razu nad brzeg i pierwszy raz weszłam do oceanu. 
 Zimno, cholernie zimno. Tak bardzo, że choć kocham wodę i pływanie to musiałam się ograniczyć do jednego wejścia. Nie nudziłam się jednak ponieważ dzieci koniecznie chciały iść na skały, łapać kraby.

 Chciałam im pomóć przechodzić po tych skałach sama mając problemy z utrzymaniem równowagi,  więc wyglądaliśmy jak banda pijaków na potańcówce w Rzykach. Kiedy tak tańczyłam na skałach poczułam ze coś przetuptało mi po stopie. Nie mam problemów ze zwierzętami i raczej kraby mnie nie przerażają, ale wtedy coś mi ścisnęło żołądek. Szybko zwołałam dzieciaki z siatką i złapaliśmy delikwenta. Obdarzony został najlepsza opieką i umieszczonyw plastikowym wiaderku w kształcie serca. Ta cała miłość jednak chyba go przytłoczyła i koniecznie chciał uciec z tego toksycznego zwiąku używając jednej z 6 nóg jako haka. Następny dzień wybraliśmy się w końcu na upragnioną przez dzieci łódkę.
Miałam w głowie scenariusz jak z filmu kiedy jedno z dzieci zostaje uderzone prez żagiel i wpada do wody, ale Carol okazała się  być świetnie przygotowana na wszystko. Każde z dzieciaków dostało kamizelkę a najmłodszy został nawet przywiązany do pokładu specjalną liną
Trochę to śmiesznie wyglądało (uwiązany pies), ale zdjęło ze mnie cześc obowiązków.
Carol nie tylko wiedziała jak zabezpieczyć dzieciarnie, ale też popisała się niesamowitymi zdolnościami żeglarskimi. C. również kiedyś z nią żeglowała także wbrew popularnemu przesądowi o kobietach na pokładzie, wypłynęłyśmy. My, 3 kobiety i troje dzieci na otwartym oceanie.  W połowie trasy Carol zawołała mnie i zaczęła wyjaśniać jak sterować statkiem. Potem nagle usiadła i powiedziała „no to teraz popatrzę”. Miałam stracha bo to nie jest mała łódeczka (dł ok 15 m) a wiatr był słaby, ale niestabilny. Po 10 minutach się wyluzowałam i  nawet Carol zaufała mi na tyle, że zeszła pod pokład. Trzymanie steru to niesamowite uczucie. Kiedy tak sterowałam w mojej głowie odtworzyla się uwielbiana przeze mnie i N. piosenka Beirut-Rip Tide, która świetnie pasowała do otaczającego mnie klimatu zwłaszcza, że słońce zaczęło się chylić ku zachodowi. Pomyślałam, że koniecznie kiedyś będę musiała to powtórzyć.
Po powrocie wszyscy zgodnie padl jak zabici. Nastepnego dnia C. obudziała się z naciągniętym scięgnem i musialąm jej pomóc w zakupach. Ten targ zdecydowanie różnił się od targu w Clamart. Napatrzyłam się na homary i inne mrugające do mnie morskie stwory. Starałam się tylko nie myśleć o tym w jaki sposób przyrządza się biedne homary (jeżeli ktoś nie wie powiem tylko że dusi się je w garnku żywcem). Smutne… ale smaczne. Po zakupach pobawiłam się z dzieciakami  trochę a potem dostałam wolne popołudnie. 
Carol zawołała mnie i dała mi mapę wybrzeża oraz rower którym będę mogła je zwiedzić.
ustawiłam aparat na skalach i to jest mina a la "nie wiem czy mnie widać"

Poniżej mały filmik i moja niesamowita narracja (oskara, dajcie jej oskara!)


1 komentarz:

  1. Francusko wyszłaś na tym filmiku. PS. Oczekuję oficjalnych pozdrowień w następnym jutjubowym materiale od reporter Freli.

    OdpowiedzUsuń