Spytałam czy mogę sie zabrać z nimi i dzięki temu zaoszczędziłam sobie wiele kłotopu z przejazdem. Ewan, Joe i Matt byli bardzo zadowoleni z wakacji , ale ich brytyjska cera wymagała dużych ilości kremu i raczej nie było mowy o za długim siedzeniu na słońcu. Mi to odpowiadało ponieważ dzieki temu czekał mnie intensywny spacer i mogłam sobie pochodzić też we własnym tempie. Gdy przyjechaliśmy wcześnie rano do St. Tropez już wtedy znalezienie miejsca parkingowego niezbyt daleko centrum było trudne. Na szczęście udąło nam się i zraz rozpoczęliśmy spacer wzdłuż portu co jest obowiazkowym punktem programu każdego turysty.
Zaczęliśmy od "normalnych" jachtów aż do niesmaowicie przesadnych monstrów . Na niektórych własciciele dopiero jedli śniadanie, obsługiwani przez swoją załogę. Było to bardzo surrealistyczne doświadczenie. Przechodziliśmy jak wzdłuż ekspozycji w muzeum bogactwa, luksusu i przesady . Normalnie było by mi głupio iść i oglądać czyjś jachty gdy właściiel dalej na nim jest i mało tego , leży ostentacyjnie na wbudowanym w pokład łóżku. W tym wypadku byłam jedna z osób w tłumie gdzie każdy bez skrępowania oceniał coraz to bardziej wymyślne innowacje w konstrukcjach statków. Przykłądowo, jedna z takich łodzi miała własny basen na dachu , obok tego otwartą jadalnie z wielkimi parasolami a nawet miejsce na helikopter. Szłam i się śmiałam bo po prostu nei rozumiem czemu ktoś mógłby potrzebować łodzi większej niż niektóre otaczające je budynki. Może nie chodzi o potrzebę, ale bardziej o jakiś kompleks? W tę wersję jestem skłonna uwierzyć bardziej.. Wokół portu jest pełno szykownych stylowych restauracji. Talerz małży dla dwojga kosztował 160 euro, ale jakoś nie byłam głodna. We Francji większośc retauracji i kawiarni wystawa swoje stoły i krzesła w ten sposób, żeby goście mogli oglądać przechodzniów i to co się dzieje na ulicy. Tutaj bogate rodziny i wymuskani panowie po 50-tce siedzieli oglądajac swoje jachty samym będąc oglądanymi przez licznych turystów. Bradzo mnie śmieszyła abstrakcyjność tej sytuacji. Majac w głowei filmy serii "Żandarm z St. Tropez" poczułam się nieco zawiedziona, ale nie mogłabym wymagać tego samego klimatu co kilkadzieisąt lat wcześniej. Wróciliśmy stamtąd zaledwie po 3 godzinach i zaczęliśmy sie przygotowywać do wyruszenia z pozostałymi członkami rodziny na jakąs odludną plaże. Jak sie okazało to miejsce już wcześniej widziałąm na jednej z moich morderczych wypraw i wiedziałam czego się spodziewać. Zero sklepów, zero cienia i ogólnie po takim dniu można zostać podanym jako kotlet dobrze wysmażony w jednej z nadmorskich restauracji. Jako że nie mogę usiedzieć na miejscui opalanie się mnie nudzi, wybrałam się od razu na niewielką obrośniietą kaktusami górę. Po drodze wyłaczylam muzykę z słuchawek zeby na chwile posłuchać morza.
Kiedy dotarłam na szczyt i chciałam sobie właczyć Woodkid-"Brooklyn" zorientowałam się, że po drodze w tych haszczach gdzieś musiałam zgubić moją małą mp4 wraz z cennymi słuchawkami. Nie cierpię wydawać dopiero co zarobionej kasy, ale te słuchawki to był zakup-inwestycja jako, że praktycznie nie ruszam się bez muzyki z domu. Wpadłam w rozpacz i panikę i zaczęłam przeszukiwać dżungle złożoną z ostrokrzewów, kaktusów i wszystkiego co złe (ZUS,VIVA,Miley Cyrus). Żeby jaśniej nakreślić sytuacjię...kiedy dotarłam na szczyt byłam cała poraniona po nogach bo każda z miliona ścieżek była bardzo zarośnieta. Juz na wstępie moich poszukiwań straciłam nadzieję i po prostu chciałam się wydostać z tego kłującego piekła. Kiedy wrociłąm na plażę wpadłam w cichą żałobę. Nie mogłam jednak tak po prostu odpuscić i wróciłam się na trasę z powrotem w górę. Było jakieś 45 stopni a ja bez maczety i wody szukam czegoś co jest wielkości pudełka od zapałek z czarnym kabelkiem.
Oczywiście nie udało mi się i tym razem... wracając zrezygnowana na domiar złego zgubiłam szlak. Wlazłam w jakieś hasioki i rozcięłam sobie nogę. Jeden z krzaków był wyjątkowo uparty i zahaczył się o moją bluzke. Gdy tak się z nim mocowałam dostrzegłam, że wisi z niego moja cudowna mp4 wraz z słuchawkami. Ten mały dziad musiał mi ją już wczęśniej podwędzić z kieszeni kiedy przechodziłam i przysięgam jak kocham naturę wyrwałabym go wtedy z korzeniami. Nie wiem czy to cud, ale inaczej nie jestem w stanie tego opisać....To było jedno z pozytywnych zdarzeń nad morzem. Cały wyjazd jednak dobiegał końca i muszę przyznać, że wtedy już miałam dosyc wszelkiego podróżowania i pomimo tego, że miałam wielkie szczęście pozwiedzać Francję wzdłuż i wszerz to jednak 2 miesiące na walizkach wykańcza....A teraz z powrotem Paryż !
Salut!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz