sobota, 21 grudnia 2013

francuscy squatersi,papugi na wolności oraz jak poznałam ministra spraw wewnętrznych

Ostatnimi tygodniami Paryż zgłupiał. Zgłupiał w taki sposób który można by określić śmiało jako "sposób francuski". Już na początku grudnia wszędzie zaczęły pojawiać się jarmarki świąteczne a wszystkie większe centra handlowe (których o dziwo jest bardzo niewiele jak na tak duże miasto) zapełniły się ludźmi. Ja sama dostałam małej gorączki zakupowej, która występowała na przemian z gorączką właściwą i tak skończyło się na tym, że prezenty do Polski zrobiłam w 2 dni przed wyjazdem. Zanim jednak ten wyjazd nastąpił zdarzyło się wiele ciekawych rzeczy.


       Korzystając z bardzo przydatnego przewodnika po cikawych zakamarkach Paryża wybrałam się na zwiedzanie kamupsu Cité  . Według przewodnika każdy z budynków zbudowany był w stylu narodowości, które studiują na uczelniach w Paryżu. 
Cały kampus otacza przepiękny ogród w stylu angielskim a samo umiejscowienie akademików pozwala na szybkie dotarcie do centrum dzięki linii tramwajowej, pociągom oraz metru. Cudne otoczenie oraz tania kawa przyciągają studentów z wielu uczelni co jednocześnie sprawia, że o pokój tam jest bardzo ciężko.
 Z tego miejsca jest też bardzo blisko do parku, jednego z ładniejszych jakie widziałam w Paryżu do tej pory. Park jak park ..choć papug latających na wolności w takim miejscu bym się nie spodziewała. Przez chwilę myślałam, że to jednak odzywa się gorączka, a jednak nie. Prawdziwe papugi siedzące grupkami na bezlistnych
 jesiennych drzewach... Zdeycowałam, że koniecznie musze bardziej pozwiedzać dzielnicę 14, która przez turystów jest traktowana po macoszemu. Kolega odnalazł gdzieś informację, że nieopodal tego kampusu otwiera się nowy legalny squat artystyczny. Dla tych, którzy wiedza jaka jest oryginalna idea squatu, określenie "legalny" może się wydawać absurdalne. Paryscy artyści mają jednak zdecydowanie łatwiejsze życie kiedy godzą się na współpracę z miastem. W tym miejscu odsyłam do filmików na youtubie z likwidacji nielegalnych squat-ów przy użyciu uzbrojonej żandarmerii i taranu..
Cały punkowy artyzm upada w zderzeniu  francuską administracją więc koniecznie musiałam zobaczyć czy jednak taka współpraca jest w ogóle możliwa. Wsiedliśmy do pobliskiego tramwaju i juz po 5 minutach bylismy na własciwej ulicy. Akurat tego dnia artyści z grupy Collectif La Main rozpoczynali oficjalna działalność w przyznanym im  budynku i postanowili zrobić dzień otwarty dla wszystkich, którzy chcieliby zobaczyć jak wygląda "legalna okupacja" zabudowań.

Na miejscu okazało się, że budynek jest starą "prysznicownią". Jest to  jak można się domyśleć,  odpowiedni łaźni, ale z samymi prysznicami. Po wejściu od razu przywitano nas bardzo miło i zaproponowano oprowadzenie.
Po kolei zwiedzaliśmy zakamarki tego budynku odkrywając co rusz pochowane różnego rodzaju pracownie.Od jednego z członków kolektywu dowiedzieliśmy się, że budynek został im podnajęty na 3 lata i nie mogą oni tam mieszkać a jedynie używać jako przestrzeni do pracy twórczej.  Okazało się również, że prysznice, oryginalnie zamontowane w małych kabinach osłoniętych drewnianymi drzwiami nadal są w pełni sprawne. To wszystko tworzy ciekawą atmosferę i daje na prawde świetną akustykę. Po odśpiewaniu Madonny "like a virgin" do jednej z słuchawek prysznicowych poczułam, że jednak powinnam się zamknąć i dać mimowi grać Mozarta w spokoju.
pracownia biżuterii

prysznice
bardzo sympatyczny Portier
Wejście


Spędziliśmy tam bardzo miły czas i pomimo moich obaw nie poczuliśmy się jak w wylęgarni pretensjonalności a raczej jak w niewielkim wesołym miasteczku. Najwyraźniej Paryż umie dbać o swoich artystów.
pracownia rzeźbiarska
na tle pryszniców

W trakcie wakacji porobiłam dzieciom zdjęcia. Nie chwaląc się , wyszły całkiem ładnie więc postanowiłam podarować je rodzinie. Tak im się spodobały, że powiesili je w salonie. Najwyraźniej ktoś ze znajomych C. zobaczył te zdjęcia i dostałam propozycję by uwieczniła ważną uroczystość w jakimś lokalu. C. nie podała mi początkowo szczegółów tej pracy, wiedziałam jedynie że będzie mi towarzyszyć kręcąc całe wydarzenie...
Niedługo potem okazało się, że "uroczystość" to przyznanie orderu za zasługi a "lokal" to ministerstwo spraw wewnętrznych. Koleżanka C. chciała, żeby ktoś fotografował jej rodzinę w czasie gdy jej mąż zostanie nagrodzony przez ministra odznaką.mój amatorski aparat damy radę. Nie mogłam jednak odpuścić  takiej okazji zobaczenia miejsc gdzie zwykły śmiertelnik nie ma wstępu. Przygotowałyśmy nasze zaproszenia, dowody oraz sprzęt i ruszyłyśmy w kierunku ministerstwa. Kiedy bramę otwierali nam ochroniarze a nasz sprzęt został przeniesiony przez lokajów w białych rękawiczkach poczułam się dość dziwnie. Potem było już tylko bardziej francusko. Na miejscu była już żona nagradzanego polityka i od razu zaczęła mi pokazywać, które osoby należy fotografować oraz żebym najlepiej nie odstępowała jej męża z aparatem.

Zaraz przed podjęcie pracy zastanawiałam się czy i ja i
Tak też  zrobiłam. Mój poziom francuskiego wystarczył na szczęście na krótkie wymiany uprzejmości oaz przepraszanie gdy chciałam przejść w gęstym tłumie by uchwycić coś lepiej. Niestety sala oświetlona była kandelabrami i kryształowymi żyrandolami a takie oświetlenie utrudnia fotografowanie. Nie miałam jednak skrupułów z ustawianiem i przesuwaniem gości. Tylko raz przyszło mi do głowi (i lekko się pośmiałam), że jako członkowie wyższej klasy i wyrafinowanego towarzystwa nie często mają okazję do bycia ustawianym przez polską au pair. Cała impreza obejmowała picie szampana i długie przemowy polityczne. Oczywiście podejrzewam dla gości picie szampana  było główną przynętą bo przecież nie jakieś szczególne uczucia patriotyczne w piątek wieczorem...Na końcu na salę wszedł zastęp kelnerów ubranych w sposób, który myślałam występuje już tylko w filmach historycznych. Nieśli oni malutkie absurdalne tartinetki z różnymi cudami francuskiej kuchni.. Ja głównie spędziłam ten wieczór na opłaconym stalkerowaniu ważnych osobistości używając mojego oficjalnego tytułu fotografa. C. nakręciła też kilka wywiadów z gośćmi bankietu  w tym czasie ja zajmowałam się pakowaniem naszego sprzętu. Dopiero kiedy drzwi wielkiej złoconej bramy zamknęły się za nami poczułam jak surrealistyczna była ta sytuacja. Miałam wielkie szczęście sie tam znaleźć, ale przebywanie w towarzystwie francuskiej burżuazji przypomniało mi fragment filmu Bękarty Wojny. Brad Pitt ze swoim oczywistym amerykańskim akcentem próbuje udawać Włocha, będąc otoczonym przez nazistów. Wiem, że takie porównanie może nie być jasne dla każdego. Polecam jednak obejrzeć klip i wyobrazić sobie mnie z miną Brada...



W  następnym poście relacja już z Polski! Niesamowite powitanie, które zaserwował mi Śląsk, zajumane sery i błogosławieństwa systemu "Bla Bla Car"

Salut!
















1 komentarz:

  1. Bonatyś, ja wiem, że ten film z Paryszów sylwestrowych to ciężki do złożenia i ocenzurowania twór. Są jednak Twoi fani i fanki, którzy z utęsknieniem czekają na kolejną notkę, Ciebie zaś ani widu, ani słychu:( A teraz będę internetowym trollem i wydrę japę: "Gdzie jest nowa notka".

    OdpowiedzUsuń